+2
Podróże z Jackami 13 kwietnia 2017 20:20
Samolot linii Air Asia dosyć twardo osiadł na płycie lotniska Puerto Princesa na Palawanie. Odetchnąłem z ulgą, ponieważ zbliżaliśmy się do pięćdziesiątej godziny naszej podróży i miałem już powoli dość samolotów. Najważniejsze, że ilość startów i lądowań jest taka sama. Dziewczyny, które przyleciały tu ponad godzinę wcześniej skołowały już busa, więc jeszcze tylko jakieś… 6 godzin i dotrzemy w końcu do El Nido. Mamy już poniedziałkowe przedpołudnie i zgodnie z planem już od wczoraj mieliśmy być w El Nido, ale gdy ma się w planie podróży cztery loty to zawsze jest ryzyko, że coś może pójść nie tak i …….. poszło. Zostawiając za sobą to co złe, pakujemy się do busa i ruszamy w ostatni etap tej części wyprawy.

El Nido

El Nido jest typowym małym, zatłoczonym azjatyckim miasteczkiem. Trudno znaleźć tu ładne budynki, zadbane skwery, czy choćby fajną restaurację. El Nido jest po prostu brzydkie. Jednak w tej brzydocie jest to… coś, to czego szukam zapuszczając się w tak odległe rejony świata. Dziesiątki trycykli w oparach spalin krążą po wąskich uliczkach przewożąc pasażerów oraz różne towary.





Do takiego trycykla można zapakować sześcioosobową rodzinę w niedzielne przedpołudnie i pojechać do kościoła. Trycykl jest również pojazdem dostawczym, którym realizowane są dostawy do sklepów i na budowy, a jak trzeba to pakuje się kury i świnie, aby opchnąć je na miejscowym targu. Oczywiście niezbędnym wyposażeniem takiego pojazdu jest klakson. Trycykl może nie mieć kierunkowskazów i lusterek wstecznych, ale bez klaksonu nie ma prawa wyjechać na drogę!



Zresztą pierwsze zderzenie z lokalnym ruchem drogowym jest dosyć intensywnym przeżyciem. Bez względu na to czy obserwujemy ulice Manili, Palawanu czy Boholu to mamy wrażenie, że panuje tu totalny komunikacyjny chaos, a rację ma większy i ten z głośniejszym klaksonem. Jednak po kilku dniach obserwacji i oswajania się z nowymi zasadami ruchu drogowego dochodzimy do wniosku, że jest tu bardzo bezpiecznie. Kierowcy jeżdżą ostrożnie, są cierpliwi i mają oczy dookoła głowy, a klakson jest rodzajem komunikatora drogowego, takim naszym „Messengerem” lub „WhatsAppem”. Jestem przekonany, że gdyby za sterami trycykli i kierownicami aut zasiedli nasi rodacy to po kilkunastu godzinach ruch na Filipinach zostałby sparaliżowany, ilość wypadków wzrosłaby o tysiące procent, a policja musiałaby stawić czoła niewyobrażalnemu wzrostowi agresji na drogach!

W El Nido na każdym rogu agencje turystyczne oferują te same wycieczki w ……. tych samych cenach! Ktoś mógłby powiedzieć, że jest to spisek, kartel, a wolna konkurencja jest dławiona i należy natychmiast powołać komisję (sejmową, unijną – niepotrzebne skreślić) do zbadania tych niecnych praktyk!!! Na szczęście jest to Azja i jak komuś się nie podoba to wcale nie musi tu przyjeżdżać i kupować tych wycieczek – taka tu jest wolność.



Jest tu cała masa restauracji i barów, przed którymi w godzinach wczesnowieczornych wystawiane są grille, na których swój żywot kończą ryby, wszelkiej maści owoce morza, kurczaki oraz części wieprza. Zapachy są bardzo intensywne co pobudza nasze zmysły i niechybnie pcha nas do talerzy.



Po pewnym jednak czasie te zapachy mogą powodować działanie przeciwne i z racji swej intensywności mogą nas bardziej odpychać niż zachęcać do konsumpcji. Dla przyjezdnych, którym już przeje się miejscowa kuchnia, El Nido ma do zaoferowania restaurację włoską przed którą w godzinach wieczornych stoją olbrzymie kolejki, albo kuchnię…… ukraińską! Swoją drogą dla mnie jest rzeczą niezrozumiałą, aby lecieć tysiące kilometrów i wprowadzać pizzę albo…. pierogi.



Wracając do kuchni filipińskiej, to z zadowoleniem muszę przyznać, że jest całkiem smaczna. Przed przylotem tutaj, czytałem wielokrotnie o słabości miejscowego jedzenia. A to, że dania są mdłe, albo słodkie i generalnie będziemy chodzili głodni. Oczywiście dla kogoś, kto posmakował wcześniej kuchni tajskiej, która dla mnie jest absolutnym numerem 1, dania filipińskie mogą wydawać się mniej wyraziste, natomiast twierdzenie, że są niesmaczne jest sporym nadużyciem. Jeśli przez dwa tygodnie nasza piątka stołowała się w różnych lokalach i tak naprawdę tylko raz weszliśmy na minę, to chyba można śmiało powiedzieć, że jedzenie jest dobre. Przecież w naszym pięknym kraju nad Wisłą częściej byśmy trafili na niejadalne korytko niż my na Filipinach. Jednym z miejscowych szlagierów jest kurczak adobo, albo chop suey.



Absolutnym hiciorem są tutejsze owoce. Ananasy, mango i banany powalają swoimi smakami. Natomiast calamansi wyglądem przypominające malutkie limonki o smaku cytrynowo – pomarańczowym były obowiązkowym dodatkiem do dań i napojów.



Jeżeli szukamy bardziej intensywnych doznań kulinarnych to możemy spróbować ugotowanego jajka z zarodkiem kaczki lub kurczaka o nazwie balut. Przyznam szczerze, że nawet nie przymierzałem się do skosztowania tej „wykwintnej” potrawy, natomiast przy sąsiednim stoliku wyzwanie przyjął jeden Francuz. Wyglądało to tak, że najpierw łyknął dwie szybkie lufki rumu, następnie próbował wypić płynną zawartość ze środka i…….poległ! Biedak zasmarkał się, szybko wychylił kolejną dawkę rumu i więcej nie dał rady, a powinien resztę zawartości przyprawić ostrawym sosem i schrupać w całości. Absolutnie go rozumiem, bo to co spoglądało na nas ze środka nie wyglądało apetycznie.



Znane nam zdanie brzmi: „Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu”. W El Nido możemy śmiało powiedzieć, że wszystkie drogi prowadzą do portu. Jednak słowo port nabiera tu innego znaczenia, ponieważ jest to plaża, przy której cumują te charakterystyczne łódki z bocznymi pływakami (bangki). Jest to prawdziwe serce miasteczka, gdzie w godzinach porannych startują łodzie na zwiedzanie okolicznych wysp, a wieczorem wszystkie restauracje wystawiają na plaży stoliki, przy których posilając się i sącząc drinki możemy podziwiać zachód słońca.



El Nido położone jest pomiędzy wysokimi wapiennymi skałami. Widoki w perspektywy plaży są fajne, jednak zachęcam wszystkich, aby włożyli trochę wysiłku i spojrzeli na zatokę z góry. Niezapomniane doznania gwarantuje wspięcie się na zbocze góry trasą zwaną Canopy Walk.



Wejście jest niestety płatne (400 PHP od dzioba), ale warto. Przed wejściem podpisujemy oświadczenie, przechodzimy krótkie szkolenie, zapinają nas w uprząż, zakładają kaski i ruszamy w górę w towarzystwie przewodnika. Na początku idziemy po drewnianych pomostach, potem trochę wspinamy się po skałkach, by dojść to linowego mostu.





Tam nasz opiekun zapina uprząż do liny i ruszamy bujając się nad dżunglą. Jeśli szczęście Wam dopisze i będziecie mogli zobaczyć grupę chińskich lub koreańskich turystów to ubaw po pachy gwarantowany. Wspomniani azjaci poruszają się praktycznie tylko i wyłącznie w grupach, bo pewnie tak lubią. Standardowy przedstawiciel tych nacji wyposażony jest w smartfon i kamerkę typu GoPro. Gdy taka gadatliwa ekipa wpada na bujający się most, trzymając w jednej ręce telefon, którym bez przerwy pstryka selfiki, a w drugiej kamerę na badylu to katastrofa pewna. Pod żadnym pozorem nie wchodzimy wtedy na most tylko spokojnie czekamy i obserwujemy jak szalona gawiedź walczy o życie przewracając się i drąc gębę. Wtedy ich opiekun rusza im na odsiecz, a oni nawet wisząc na uprzęży nie przestają nagrywać filmów i stukać selfików. Takie to zabawne żółte ludziki.





Po drugiej stronie mostu ponownie zostajemy spuszczeni ze smyczy i ruszamy metalowymi schodami w górę. Skały na górze są ostre jak brzytwa, dlatego zbudowano tę misterną konstrukcję, aby można było cieszyć oko pięknymi widokami. Całość trasy w dwie strony powinna być zrobiona w około 45 minut, ale jak zejdzie Wam godzinka to przewodnik nie będzie kwękał.







„Choroba filipińska”

Ruszając na Filipiny żartowaliśmy sobie, że postaramy się znaleźć źródło tajemniczej „choroby filipińskiej”, na którą jakoby zapadł nasz były prezydent Aleksander Kwaśniewski, który swego czasu odwiedził ten uroczy kraj. Oczywiście termin „choroba filipińska” wymyślili ludzie z jego otoczenia, aby zatuszować ewidentną słabość ówczesnego przywódcy do napojów wyskokowych. Z trunków o niższym stężeniu warto spróbować piwa San Miguel lub nieco bardziej wyrazistego Red Horse. Dla zwolenników piw smakowych dobrą alternatywą powinien być San Miguel Lemon.



Jednak prawdziwe źródło „choroby filipińskiej” zlokalizowane jest w trunkach zdecydowanie mocniejszych. Tutejsze rumy, giny i tequile potrafią powalić na glebę nie tylko z powodu dużej zawartości C2H6O (alkoholu), ale przede wszystkim ze względu na swoją bardzo niską cenę. Kiedy po trzech dniach spożywania piwa, jedna z naszych koleżanek zapragnęła skosztować nieco mocniejszego trunku udałem się do sklepu, aby na próbę nabyć buteleczkę rumu o pojemności 375 ml. Jakież było moje zdziwienie, gdy przy kasie usłyszałem cenę 60 PHP (ok. 5 zł)! Przecież w tej cenie chodzi piwo o pojemności 320ml!!! Po tym jakże miłym wstrząsie ponownie wpadłem między półki i dorwałem litrową tequilę za 200 PHP (17 zł), a na deser tej samej pojemności gin za 180 PHP (16 zł). Tego wieczoru długo nie mogliśmy znaleźć drogi do naszych łóżek. „Choroba filipińska” zgarnęła swoje okrutne żniwo!



Okoliczne wyspy

Jadąc do El Nido powinniśmy, a nawet musimy wybrać się łodzią na okoliczne wyspy. W sprzedaży są cztery standardowe trasy A, B, C i D. W cenie wliczony mamy posiłek, składający się przede wszystkim z produktów zrobionych na grillu, a całość trwa około 6 godzin. Na forach internetowych trwa nieustająca polemika, która z tras jest najatrakcyjniejsza i jak to zazwyczaj bywa zdania są podzielone. Jednak można odnieść wrażenie, że trasy A i C mają więcej pozytywnych opinii od dwóch pozostałych. Nam trudno jest się w tej kwestii wypowiadać, ponieważ zaliczyliśmy tylko tour C. W planach było zaliczenie minimum dwóch, a może nawet wszystkich, jednak na przeszkodzie stanęła nam pogoda. Nie chodzi tu bynajmniej o opady, ale o silny wiatr, który wywoływał zbyt duże fale, stanowiące poważne zagrożenie dla niewielkich przecież łodzi. Jeżeli miałbym coś powiedzieć o tej wycieczce to polecałbym ją raczej nastawionym przede wszystkim na snorkling, a osobą niepływającym radziłbym spróbować innych tras.







Widoki, zatoczki i woda jak najbardziej godne polecenia jednak bardzo przeszkadzał mi natłok turystów. Wiedziałem, że na te wycieczki wybiera się sporo łodzi, jednak to co nas spotkało było sporym szokiem. Aby dostać się do poszczególnych plaż, które były w programie, pływająca z nami łódź czasami cumowała w trzecim rzędzie i pozostawało tylko pływanie wpław pomiędzy łódkami. Dlatego osoby niepływające mogły odczuwać spory dyskomfort, gdy dryfowały na falach w kapokach. Na pewno duży wpływ na te „korki” miały wcześniejsze kilkudniowe odwoływania wypłynięć i jak morze w końcu się uspokoiło to wszyscy hurtem ruszyli na wyspy.





Gdy jest się w kilkuosobowej grupie to lepiej byłoby się dobrze zakręcić i dogadać się na prywatne trasy. Wtedy mamy szansę na pobycie trochę w samotności na niektórych plażyczkach. Wydaje mi się, że tydzień mógłby nie wystarczyć, jeśli byśmy chcieli zaliczyć wszystkie wyspy wokół El Nido.



Na dalszą część relacji zapraszamy na http://podrozezjackami.pl/palawan/

Dodaj Komentarz

Komentarze (4)

wolnygosc 21 kwietnia 2017 20:22 Odpowiedz
Fajna relacja. Jestem ciekaw, czy Was też dopadły problemy żołądkowe tak jak nas.
podroze-z-jackami 22 kwietnia 2017 21:20 Odpowiedz
Coś jest z tą wodą w El Nido, że potrafi czasami zaszkodzić naszym żołądkom. Z naszej piątki tylko jednej osobie udało się wyjść bez szwanku a pozostała czwórka w mniejszym lub większym stopniu musiała swoje odchorować.
kornel 9 lutego 2018 21:08 Odpowiedz
Szanowny Panie Podroze-z-jackami! Czy Pana zdaniem, pominięcie w galerii zdjęcia przedstawiającego balot zmniejszyłoby znacząco jej atrakcyjność? Ja odnajduję w niej mnóstwo ciekawych fotografii, w tym wyśmienite zdjęcia butelek; po co komu stare (bo sprzed 2010 roku) zdjęcie balota?! Przecież nie zrobił Pan tego zdjęcia tylko ściągnął z sieci, prawda? Mała rzecz a wstyd!
podroze-z-jackami 12 lutego 2018 17:57 Odpowiedz
Szanowny Panie Kornelu. Nie ukrywam, że zdjęcie zarodka nie jest my dziełem, jednak uznałem, że okraszenie opisu dobrej jakości fotką (moja niestety była nieostra) będzie wskazane. Jeśli zostało to źle odebrane to pozostaje mi tylko "posypanie głowy popiołem" i przeproszenie.