+2
neronek 26 września 2014 13:38
15 – Pamilacan – rajska maleńka wyspa z wiejskim klimatem i cudownymi mieszkańcami:

RAJ.

Każdy go widzi inaczej, ale gdy większość z nas zamknie na chwilę oczy i powie sobie słowo raj, widzi – no właśnie, co? Białe lub złote plaże z błękitnym, ciepłym morzem z palmami schylającymi się leniwie ku plaży itd… I ja właśnie taki raj znalazłem. To maleńka, okrągła wyspa otoczona pięknymi rafami, jakich nigdy wcześniej nie widziałem, białym jak mąka babuni piaskiem, pięknymi palmami, cudownymi muszlami na plaży. Ale przecież w raju można mieszkać, żyć.
To właśnie tutaj jest ta prawdziwa filipińska wieś, jest tu wszystko – od świń przez kozy, krowy, a kończąc na kogutach. To wszystko znajduje się na pięknej, zielonej trawie, na której rosną wielkie palmy i małe domki zbudowane z liści bambusa. A w nich… najwspanialsi ludzie, jakich dotychczas spotkałem!



Nie będę Was zanudzał, jak wyglądał każdy dzień pobytu w moim raju, ale uwierzcie mi – było bosko!
Jak już wcześniej pisałem, bungalow był nowy – jak wyglądał, sami zobaczcie. Za noc płaciłem tylko 850 peso (60 zł). Uwaga: wliczone było także śniadanie i obiad. Zawsze był deser, banany, arbuz, ananas… I kawa w termosie cały dzień, no i woda do picia. Eliza, mama Jojo, bardzo miła Pani codzienne z Enasem (jej mężem) przynosili mi na plażę pod taki szałasik śniadanie i obiad.
Owoce morza – tutaj przyznam się, że nie jestem ich fanem – były codziennie, ryba smażona, jakieś placki ryżowe z rybą. Trochę głupio się czułem, dlatego poprosiłem ich, że chciałbym jeść u nich w kuchni razem z nimi w ich bungalow.

Oczywiście, że się zgodzili. Nie wiedzieli, że ja w kuchni to wariuję… Kocham gotować i kocham jeść.

Wieczorem powiedziałem Elizie: „Jutro zjecie śniadanie – takie nasze, polskie”. Bardzo się ucieszyli i pytali, co to będzie? Ja im spokojnie: zobaczycie rano, cierpliwości, kochani. Mówię Elizie, aby na 8 rano w kuchni zostawiła mi: olej, 4 jaja (tylko nie balut), cebula, pomidor, szczypiorek, sól – no tak, ale oni jej nie mają, ale mają sos sojowy – OK – pieprz i coś z mięsa. I tu był problem: kiełbasy nie mają, kurczak i świnia są, ale surowe – lodówek nie ma.



Tymczasem jest już godz 21. Wołam Enasa, Dextera i Jojo idziemy do jedynego, małego sklepiku, gdzie już siedzi parę osób: Ethna i jej córka, i kolega Dextera . Mówię im: no to co, po kieliszku? Idę po ostatki mojej żubrówki, humor nam dopisuje, wódeczka – jak widzę – także… No tak, ale wszystko ma swój koniec… Żubrówka też. Kolega Dextera poprosił mnie o pustą butelkę po Żubrówce – myślę sobie, no fajna pamiątka . Jest nas jakby coraz więcej, w końcu – jak się okazuje – na wyspie jestem z białych tylko ja. Dzieciaki prawie mi na głowę wchodzą Przynoszę pod sklepik przywiezione upominki z Polski i jak św. Mikołaj zaczynam rozdawać, a to mydełka jabłkowe (jabłka u nich nie rosną, a więc to tak, jak u nas mydełko ananasowe – są takie?), a to landrynki, zeszyty, długopisy, farbki itd…
Bardzo się cieszyłem z ich radości, a dzieciaki były tak szczęśliwe, że aż serducho mi z radości bardziej biło.



Miałem także w planach zostawić gdzieś w najpiękniejszym miejscu dużą flagę Polski z orłem i dać ją komuś dobremu. Przyniosłem ją z bungalow i od razu bez zastanowienia przekazałem ją Dexterowi .
Chłopak był chyba w siódmym niebie. Wiecie co zrobił? Ucałował ją i poszedł na chwilkę do domu.
Wrócił z drewnianą, ręcznie robioną kolorową rybą – ściągnął ją ze swojej półki, ponieważ miała ślady lekkiego zużycia, ale to jest mało ważne. Dał mi ją w prezencie. Nie będę ukrywał, ale miałem kluchę w gardle i łzy w oczach – to był najpiękniejszy prezent, jaki w życiu dostałem: dlatego, że był to prezent dany mi prosto z serca. Oni naprawdę żyją skromnie, ale serca to mają ze złota! Dexter z kolegą po chwili przynieśli filipiński rum. Oczom nie wierzę: 80% alkoholu! Moja Żubrówka 40% wygląda przy tym jak… sami wiecie, jak… Trochę się ucieszyłem, bo myślałem, że ten rum będziemy pić z kieliszka, ale oni robią takie drinki z taką filipińską mirindą i wiecie co – jest naprawdę smaczne! I tak sobie siedzimy przed sklepikiem, wesoło słuchamy muzyki z telefonów – raz oni słuchają muzę polską, raz ja ich – filipińską. Przesyłamy sobie MP3 przez bluetooth. Ja dostałem taką, którą potem ciągle w Filipinach nuciłem. To „Esperanza” zespołu April Boy. Jojo zasnął chyba po 3 drinku, Dexter z kolegą zabrali go do domu, ciężki miał ten tydzień – szkoła go wykończyła, a wódeczka uśpiła :) Na Pamilacan prąd jest tylko od 18–6. Największym problemem jest słodka woda – niestety nie ma jej na Pamilacan. Dlatego muszą ją wozić aż 20 km z Baclayon, ale dzielnie sobie radzą. Wstałem rano, otwieram drzwi od bungalow – Słońce już wschodzi. Jest tak pięknie, że chce się żyć. Biorę ręcznik, okularki i idę do morza popływać. Czujecie to… Wykąpany idę do kuchni Elizy zrobić nasze tradycyjne polskie śniadanie: jajecznica z pomidorami. Patrzę, a tutaj już grupa dzieciaków czeka na mnie – dowiedzieli się, że będzie występ . Wszyscy z zaciekawieniem patrzą, co też im zgotuję na śniadanie… Eliza oczywiście wszystko starannie przygotowała – na wyspie nie mają nawet butli gazowych, palą tradycyjnie na ogniu podpalanym suchymi liśćmi bananowca. Czułem się w kuchni, jak Makłowicz gdzieś w podróży. Jajecznica na pomidorach wyszła smaczna, Eliza ciągle zastanawiała się, po co mi ten zielony szczypiorek? Dopiero na koniec, jak nim posypałem jajecznicę, powiedziała aaaaaaaaa…
I tak wszyscy skosztowali: i ci w środku, i ci lukający z okienek i drzwi kuchni. A mnie zaciekawiła suszona, wisząca w kuchni ośmiornica. Denis dał mi ją posmakować, ale twarda… nie nie, ja dziękuję.
W ciągu dnia Ethny koleżanka przyniosła do wsi żywą, właśnie wyłowioną ośmiornicę – obślizłe, wstrętne świństwo – jak można to jeść, jeszcze farbuje. Dowiedziałem się, że na wieczór będzie ta właśnie ośmiornica i że usmaży ją Eliza. Zjadłem, ale nie chciałem im robić zawodu, ja naprawdę nie lubię owoców morza, czułem się, jakbym jadł jakiś masajski laczek z opon samochodowych.
Enas – ojciec Jojo i Dextera – powiedział mi wieczorem, żebym wstał wcześniej o godz. 7-ej bo pojadę z Dexterem i jego kolegą na delfiny. Ja tam wolałbym siedzieć na wsi, ale no dobrze, nie odmawiam.
Pytam, ile mam zapłacić: free, zero, nic… no jesteście kochani! Rano wstałem i jak codziennie wykąpałem się w ciepłym morzu. Przed bungalow czekała już Eliza ze śniadaniem, potem zaprowadziła mnie do łodzi, tzw. bangki, gdzie już czekali na mnie Dexter z kolegą. Wsiadam – jadę na delfiny…
Ciężko było je zobaczyć – podobno nie zawsze ma się szczęście. Ciągle płyniemy po błękicie morza i ciągle w stronę Słońca, ponieważ to dzięki promieniom słońca spadających do morza znaleźć można pluskające się delfiny. Mija godzina, dwie, koledzy coś do siebie mówią, ja im tłumaczę: słuchajcie, płyńmy wkoło wyspy, nic się nie stało, pewnie delfiny mnie nie lubią, a zresztą ja już je widziałem parę razy w Tajlandii, np. na Ko Phi Phi i po drodze na Ko Lipe. Opłynęliśmy całą wyspę – to były przepiękne widoki. Tego dnia jeszcze bardziej pokochałem Pamilacan. Dexter jednak nie dawał za wygraną i chciał płynąć dalej, ale stanowczo powiedziałem NIE – płyńmy, chłopie, do domu – tam rum czeka. Uśmiał się i po 3 godz. dopłynęliśmy do brzegu. Dwie godziny potem Dexter podjechał skuterkiem i zabrał mnie na objazd wyspy na drugą część, tam, gdzie plaża jest prywatna, gdzie stoi tylko jeden, wielki dom. Jakiś bogaty gościu go wynajmuje podobno za 700 zł dziennie, myślę sobie: Boże, ja zapłaciłem za swój bungalow jedynie 60 zł! Plaża tam jest piękna i totalnie bezludna – zresztą sami oceńcie, a w tym wielkim domu ani żywej duszy – chyba z ceną przesadził. Na tej plaży znaleźć można wspaniałe duże, kolorowe muszle. Po drodze z plaży napotykamy pana, który niósł w koszu czarne jeżowce – widziałem je w morzu, ale zawsze bałem się je dotykać. Tym razem wyciągnąłem jednego z kosza – dziwne uczucie. Dexter poprosił o jednego dla mnie, abym posmakował, nie no – znowu jakieś owoce morza… OK, nie odmówiłem. W środku jakaś taka żółta masa. Smakowało mi jak słona ikra – nie było to takie złe, podobno właśnie tak się je je – na żywo. I tak mijały dni jak z bicza strzelił, czas wracać. Niedziela rano, spakowany otwieram drzwi bungalow, a tam… wszyscy, których poznałem. Ale mnie zaskoczyli! Czekali na mnie, aby mnie odprowadzić do łodzi, którą odpłynę do Baclayon. Idąc, po drodze wszedłem jeszcze do kościoła… Tak tak, tam na wyspie mają kościół, a obok kościoła są ruiny twierdzy wojsk hiszpańskich Magellana. Na plaży było mi smutno żegnać się ze wszystkimi – to były najpiękniejsze dni w moim życiu, poznałem ludzi chociaż biednych, ale ze złotym sercem. Obiecałem im, że wrócę do nich za rok, a ja nie rzucam słów na wiatr…

Powiedziałem im , że zawsze będą w moim sercu… Kocham Was.

16 – Tagbilaran – Bohol:

Wróciłem z Pamilacan łodzią, tzw. bangką, płynąłem 2 godz. Nagle mocno zaczęło wiać. Huśtało łodzią strasznie, a czarne chmury nad nami sprawiły, że miałem lekkiego pietra.Widząc jednak uśmiech na twarzy Dextera uspokoiłem się…Tylko czy ten uśmiech to taka osłona przed tym, co mogłoby się – nie daj Boże – stać, czy też może uśmiech z tego, że widzi w moich oczach lekki strach? Szczęśliwie dopłynęliśmy do portu w Baclayon. Dexter i Jojo zaprowadzili mnie do jeepneya, który właśnie podjechał. Pożegnaliśmy się, obiecałem im, że wrócę na Pamilacan, że słów na wiatr nie rzucam.

Żegnajcie, przyjaciele!

Wsiadam do jeepneya i za 15 peso po 15 minutach jestem już ponownie w Tagbilaran. Wiedziałem już, że znalezienie taniego noclegu na dobrym poziomie nie będzie łatwe, a że to tylko jedna noc, wybrałem Miles Pension House w Tagbilaran – 850 peso. Tutaj chciałbym powiedzieć, że generalnie noclegi na Filipinach to drugie, po wycieczkach, najdroższe wydatki.

#img4

Można taniej, ale warunki wtedy są fatalne – wszystko zależy więc od Was, a raczej od waszego budżetu. Zostawiam plecak i szybko szukam tricykla, aby dostać się do Corella Bohol: do rezerwatu tarsierów, czyli najmniejszych ssaków z rodziny naczelnych na świecie! Uzgodniłem cenę: w dwie strony 350 peso i po 30 min. byłem na miejscu. Kupuję bilet (50 peso) i jadę dalej jakieś 5 minut i już jestem na miejscu. Dziś pogoda pochmurna, lekko mży deszczyk, ale że to dżungla, więc jest super.
Pokazuję bilet i razem z przewodnikiem idę szukać tarsierków. Gościu wiedział, gdzie są – ja na pewno bym ich samodzielnie nie odnalazł. Tarsiery to maleńkie i słodkie małpki, chociaż małpkami nie są. Mam być bardzo cicho – podchodzę bliżej i bliżej… Nagle… pomału, jakby leniwie, otwiera jedno wielkie oko – jak mnie zobaczył, to się lekko zląkł, takie miałem odczucie – a ja przecież spokojny człowiek jestem. Potem otwiera drugie oko – o kurczę, myślę sobie: on ma oczy większe od głowy .
Dziwne zwierzątko, ale tak miłe, że chciałbym je chociaż wziąć na ręce, ale niestety nie można .
Wiecie, że ET z filmu Stevena Spielberga to właśnie mała tarsierka? Kończyny mają dokładnie takie same, z małymi kuleczkami zamiast paznokci. I tak sobie robiłem zdjęcia, chodziłem i oglądałem je, były tam także te dopiero co urodzone maleństwa. Po godzinie wróciłem do Tagbilaran. Nie chciałem marnować czasu na czekoladowe wzgórza – naczytałem się sporo negatywnych opinii o nich, a czasu przecież mam jak na lekarstwo. Dlatego popołudnie zostawiłem na zwiedzanie Tagbilaran. Poszedłem na tradycyjne filipińskie Lechon Manok – czyli taki kurczak z rożna. Smaczny, ale nie powalił mnie na nogi. Lepszy był ten, który zjadłem w Manili – Lechon Pork. Jednak co świnia, to świnia, ale o tym opowiem Wam potem. I tak jakoś do wieczora chodziłem leniwie po Tagbilaran oglądając port, z którego wcześnie rano wypłynę w drogę powrotną do Cebu.
Rano wstałem bardzo wcześnie – o godz 6-tej, ponieważ statek do Cebu miałem o godz. 7-ej, a że
do portu było blisko, więc udałem się pieszo. Bilet już miałem kupiony wcześniej w Cebu – opłaciłem tylko 50 peso za bagaż oraz 15 peso Tax Port (opłata portowa). Odprawa jest pod ogromnym namiotem – tam siedziałem i cierpliwie czekałem na statek do Cebu. W końcu jest.
Pierwszym w tym dniu promem odpłynąłem do Cebu.

17 - Cebu – lot do Puerto Princesa na wyspę Palavan:

Po 2 godzinach dopłynąłem do Cebu Port, skąd pojechałem taksówką na lotnisko w Cebu. Dołączyłem do Hiszpanów, którzy też wybierali się na lotnisko i w trójkę zapłaciliśmy za taxi po 100 peso. Po 25 minutach byliśmy na lotnisku. Lot do Puerto Princesa miałem mieć o 12:10… ale jak to było już wcześniej i tym razem samolot miał opóźnienie, i to spore, bo dopiero o 15:30 miałem wylecieć do Puerto Princesa. Nie wiedziałem wtedy jeszcze, że w tym samym dniu nie zdążę na busa z Puerto Princesa do Sabang, gdyż ostatni do Sabang odjeżdża o 10 rano. Koniecznie musiałem wymienić $, ponieważ kurs w Puerto Princesa jest gorszy, a już w Sabang nie wymienię wcale. Dlatego na lotnisku wymieniam $. Kurs: 1$ – 44 peso. Ale uwaga: są dwa kantory – jeden na Terminal Domestic 1$ – 43 peso, a na Terminal International 1$ – 44 peso. Wystarczy tylko 3 minuty, aby przejść na ten drugi.
Uwaga: Na lotnisku w Cebu zostały zniesione opłaty lotniskowe! obowiązują one tylko przy wylotach międzynarodowych: 500 peso. Przy wylocie z Puerto Princesa trzeba jednak zapłacić opłatę 100 peso na loty krajowe.

18 – Puerto Princesa – terminal autobusowy San Jose:

Na lotnisku w Puerto Princesa wylądowałem około godz 16. Lotnisko jest bardzo małe, ciasne i ma swoje lata. Biorę plecak, idę na zewnątrz. Od razu omijam ludzi machających mi jakimiś karteczkami hoteli, nazwiskami itd… Naganiaczy trzeba szybko omijać, dlatego biorę tricykla za 100 peso (7 zł) i jadę na terminal autobusowy San Jose. Kierowca twierdzi, że nie ma problemów i że do Sabang dojadę jeszcze dziś. Okazuje się, że gościu dobrze wiedział, że busa do Sabang już nie ma i że jeżdżą tam tylko do 12 rano, a teraz udaje durnia. Ja jestem wściekły, on chyba jeszcze bardziej, bo chcę mu dać nie 100, ale 50 peso… OK, mówię mu – to wołamy Tourist Police. To słowo widać go lekko speszyło – spuścił z tonu Z doświadczenia z podróży po Azji wiem, jak bardzo boją się, szczególnie taksiarze, hotelarze i tym podobni, policji turystycznej. Wiedzą dobrze, że ceny podawane przez nich turystom nie są uczciwe, dlatego nie chcą stracić koncesji. Tymczasem gościu nerwowo szukał jakiegoś transportu do Sabang – znalazł jakiegoś gościa, ten mówi mi, że mnie zawiezie. Pytam go: ile? Zastanawia się… Już czuję, że ściemnia, za długo myśli… Aż nagle: 2500 peso! What ?! Stupid !
Daję 50 peso kierowcy tricykla, biorę plecak i idę coś zjeść. Ludzi wkoło mnie sporo – czuję się, jakbym był ewakuowany na jakąś rozprawę… Po chwili siadam, kupuję jakąś zupę, biorę do ręki Lonely Planet, patrzę na mapę, gdzie w okolicy jest jakiś hotelik. Nie chcę wracać 12 km do centrum Puerto Princesa, bo po co. Jest już 17-ta, a wcześnie rano znowu musiałbym tutaj być. Po chwili przysiada się do mnie jakiś koleś i coś tam mówi mi, że wie, gdzie jest w pobliżu jakiś nocleg. OK, to jedziemy, ale za ile? Nieśmiały jego uśmiech z lekkim niepokojem mówi mi: 20 peso (1,50 zł)? OK :) Pytam go, gdzie kupię dziś bilet na jutro do Sabang – idziemy do Lotus Bus. Płacę 300 peso i biorę bilet na bus do Sabang – jutro mam tu być o 8 rano. Wsiadam z plecakiem do tricykla nowo poznanego kolegi Joe i jedziemy dalej… Zatrzymał się jakieś 2 km od terminala autobusowego San Jose, przy dużym resorcie Bulwagang Princesa z domkami na nocleg – cena za pokój z TV, WC, AC itd. aż 850 peso ze śniadaniem. No cóż, co robić. „Nie chcę, ale muszę” jak mawiał uwielbiany przez Azjatów, a znienawidzony przez rodaków (beze mnie) Lech Wałęsa. Rzuciłem plecak, śmigam pod prysznic i idę do restauracji coś zjeść i wypić zimnego San Miguela z Joe – tym kierowcą tricykla. Niestety, nie mają dużego piwka. Daję więc 100 peso dla Joe, który przynosi gdzieś chyba z jakiejś mety 1-litrowego San Miguela. Siadamy, gadamy, jemy, pijemy… Koleżanki z z baru też wesolutkie, potem jeszcze jedno piwko i… siusiu, paciorek i spać. Rano nie byłem głodny. Generalnie śniadanie jem koło 10–tej, a tu 7-ma. Wstaję, a tu na łóżku mały kotek… Skąd on na moim łóżku?? Nie kumam… Joe czeka już na mnie przed resortem. Żegnam się z dziewczynami z recepcji, wsiadamy i jedziemy na terminal autobusowy San Jose. Poszedłem jeszcze zjeść jakąś zupę. Patrzę w wystawione na zewnątrz garnki – wybieram zupę wołową. Siadam, smakuję… Strasznie tłusta. Aż nagle… oczom nie wierzę! Tam w zupie pływa banan. Mówię pani z kuchni „w mojej zupie jest banan”, ale widać nie przejęła się tym, nawet nie przeprosiła, poszła z powrotem do kuchni.

#img5

Za chwilę Joe tłumaczy mi, że wszystko OK, że to właśnie zupa wołowa z bananem, że taka już jest… Ooo fuck! Nie dosyć, że tłusta, to z bananem. Znam jednego gościa, co bułkę z bananem je, ale zupa wołowa z bananem… Myślałem, że jej banan do zupy wpadł. No cóż, przecież to może zdarzyć się nawet najlepszej kucharce. Pożegnałem się z Joe, zostawiłem mu swój numer telefonu. Jak wrócę z El Nido do Perto Princesa to zadzwonię do niego, a tymczasem obiecał mi znaleźć lepszy i tańszy hotelik.I już teraz zdradzę, że był to najtańszy i najlepszy nocleg na Filipinach oprócz noclegu na Pamilacan, ale o tym potem.

19 - Sabang – wioska rybacka – plaża – podziemna rzeka i wodospad:

Po 3 godzinach jazdy z Puerto Princesa z terminalu autobusowego dojechałem do Sabang. Busy firmy Lotus kończą i zaczynają swoją trasę przy Penao Restaurant, czyli generalnie na jedynej ulicy Sabang.

#img6

Biorę plecak i właściwie nie muszę daleko iść – jakieś 50 m właśnie – do Panao Restaurant. Wynajmuję domek – cena 600 peso. W środku nic szczególnego: wiatrak, kibelek, dwa łóżka, moskitiera. Postanowiłem nocować w Sabang dwie noce. Biorę prysznic, patrzę na zegarek – godz 11-ta, no to idę zobaczyć Sabang.
Plaża już mi się podoba: piękna, ogromnie długa, wzdłuż niej wielkie, jakby sięgały Słońca, palmy. Cudowny widok. Najpiękniejsze jest to, że turystów tutaj nie ma prawie wcale. Plaża jest dosłownie pusta. Jedynie jakiś bawół ciągnie w ten upalny poranek wóz z beczkami słodkiej wody… Czujecie to? Czujecie ten klimat? To właśnie jest to, co kocham w podróżach! W porcie w Sabang, który znajduje się blisko mojego hotelu, zbierają się grupki turystów wybierających się do podziemnej rzeki. Pomyślałem sobie, że może to właśnie dziś, a nie jutro zobaczę tę 8–kilometrową podziemną rzekę. Podchodzę, pytam co, gdzie i jak. Każdy wskazuje mi, że najpierw muszę wyrobić tzw. permit za 250 peso. OK, idę do takiej dużej budki, płacę, dostaję jakieś papiery i kieruję się w stronę łodzi.

#img7

Pytam, ile taka wycieczka kosztuje: 1200 peso. Upss, sporo… Kręcę się i wiercę, wyciągam z kieszeni 200 peso. Wkładam je razem z permitem i daję je gościowi, który przepuszcza wszystkich do wyznaczonych łodzi. Chłopak spojrzał, zaśmiał się pod nosem i pokazuje mi gdzie i z kim popłynę. No to się udało! Wsiadam do łodzi, czyli do bangki i płynę jakieś 20 minut razem z filipińczykami emerytami. Generalnie, aby zobaczyć rzekę, która zaliczona została przez UNESCO do Światowego Dziedzictwa, która ma 8 km, można albo na lenia – czyli tak, jak ja dziś właśnie wybrałem się łodzią, albo pieszo przez dżunglę. Dosyć miałem już wrażeń z jaskiń w Sagada, a więc trochę lenistwa się u mnie zrodziło.

#img8

Wysiadamy z łodzi na plaży przy dżungli i idziemy grupą. Trochę mnie to drażni – nie cierpię takiej turystyki, ale co robić, właśnie tak wygląda lenistwo większości białasów, ciągną ich za rączki i dalej… O w mordę jeża, jakie to okropne. No dobrze, nie chciałbym, abyście mnie źle zrozumieli, ale ja mam inne zdanie co do tego tematu. Oczywiście szanuję wybór każdego z Was – w końcu to Wasze pieniądze i Wasz wybór . Zakładamy pomarańczowe kaski, wsiadamy do długich, chwiejnych łodzi. Nie wiem dlaczego, ale posadzili mnie na samym końcu… dla równowagi? Bo co, bo ważę aż tyle? Wsiadam… o balucie, mam wrażenie, że zaraz nas zaleje… Jeszcze jakieś głupie fotki ktoś nam robi – wyglądam na nich w kasku jak jakiś górnik przodowy. Płyniemy, po chwili wpływamy rzeką do jaskini – o wielki balucie, zatkało kakao, normalnie mowę mi odjęło. Ktoś świecił latarką po przepięknych błyszczących, złotych, srebrnych stalagmitach, za uchem ciągle słyszałem filipińskiego przewodnika – opisywał stalagmity, z czym się kojarzą, do kogo są podobne. Czułem się lekko zagubiony w tych ciemnościach. Miałem pietra, że gościu, który machał wiosłem, za chwilę w tych filipińskich ciemnościach uderzy łodzią w skałę i wszyscy pierdykniemy do wody. Spoko, nie miałbym nic przeciwko, ale aparatu nie mam niestety wodoodpornego, miejscami było wąsko. Po 15 min zaczynam czuć lekki smrodzik, podobny do tego z jaskiń Sagada – to wiszące nade mną nietoperze. Jest ich chyba tysiące – świecąc na nie latarką szybko się płoszą, dlatego zbyt długie oświetlanie ich może wywołać popłoch, a wtedy… Lepiej nie myśleć, co by było. No tak, teraz już wiem, po co dali nam te kaski – nawet się cieszę, bo głowę miałbym zafajdaną. I tak po 45 minutach wracamy, wypływamy z jaskini oślepieni Słońcem i błękitem nieba. Żegnają nas wszechobecne małpy makaki i wielkie jaszczurki. Wsiadamy w swoje bangki i odpływamy. Wieczorem, idąc jedyną ulicą w Sabang, tego jakby uśpionego miasteczka, patrzę – a tu w lesie palmowym jest wesołe miasteczko. Zwykłe miasteczko, takie tam, nic szczególnego, ale jedno tylko przykuło moje uwagę: dzieci – „hazardziści”. One tutaj grają na prawdziwe pieniądze… serio! I nie są to małolaty, ale dzieciaki po 6-10 lat, a dorośli stoją i zarządzają tym biznesem! Koniec świata! O balucie, co też z nich wyrośnie… No cóż, jak widać taki to już jest ten świat… U nas dzieci ciągną jakąś kolorową wstążeczkę i wygrywają lizaki, a tam kasę.
Na drugi dzień poszedłem brzegiem morza pełnego małych i wielkich kamieni w stronę wodospadu. Doszedłem do niego po 45 minutach ciągłego skakania jak koza z kamienia na kamień. Dlatego nie ma co wybierać się tam w zwykłych laczkach – na pewno nie dojdziecie, z pewnością kostkę sobie zwichniecie. Po drodze, zaraz za wioską rybacką, jest świątynia buddyjska. Ależ piękne miejsce wybrali dla Buddy – jaki widok ma – aż pozazdrościć. Nigdzie później na Filipinach nie widziałem świątyń buddyjskich. Tutaj na Filipinach mieszka 90% katolików.

#img9

Wodospad na nogi nie powala, ale w tym upale poczuć upragniony chłód, wypluskać się pod wodospadem albo chociaż w jednym z oczek zamoczyć się jest bezcenne! Wracając zatrzymałem się we wsi rybackiej. Usiadłem na jakiś deskach przy małym sklepiku, wypiłem zimne piwko, obejrzałem jak bardzo Filipińczycy kochają koszykówkę, której ja osobiście nie cierpię. O piłce nożnej nic kompletnie nie wiedzą. Chłopaki grali w kosza na ubitej ziemi, pełnej wystających kamieni, w zwykłych plażowych laczkach. O kurczę – szaleni! Kibiców z minuty na minutę przybywało, ale i ja otoczony byłem gromadą maluchów. Dzieciaki prawie na głowę mi wchodziły, ciekawiły ich moje włosy, skóra, śmiały się do łez, a nawet śpiewały swoje jakieś piosenki, ale i tę znaną mi już z Filipin także: „Panie Janie, panie Janie, pora wstać…” No tak, fajnie, ale czas wracać – muszę jeszcze kupić bilet z Sabang do El Nido. Jeszcze tylko obiadek w Panao Restaurant, czyli tam, gdzie nocuję. Obiadek za 200 peso, stół szwedzki – ale się najadłem… Kupiłem więc bilet do El Nido za 750 peso. Wyjazd jutro 7:30 rano, z przesiadką gdzieś w trasie czekając na busa z Puerto Princesa, około 14-tej mam być w El Nido. Rano wsiadam w busa i w drogę do archipelagu Bacuit, gdzie każda wyspa jest niezapomnianym przeżyciem. Po drodze zatrzymuję się na śniadanie – dostaję jakąś zupę z kurczaka. Lura taka – nic w niej nie ma, nawet marchewki. Dwa gotowane na twardo jaja i tyle. Obok jakaś szkoła, w oddali słychać śpiewające dzieciaki. Na mój widok zaczynają mi machać i śmiać się – nauczycielka widząc to uspokaja maluchy.
Wsiadam w busa i jadę dalej do El Nido.
#img10

Dodaj Komentarz

Komentarze (1)

jollka 11 października 2014 22:43 Odpowiedz
Wzruszający ten fragment z prezentami. Znajomi, którzy byli na Filipinach określali ludzi jako bardzo biednych i szczerych. A jak z jedzeniem, bo im nie bardzo smakowało, a wybredne nie są i Azję zjeździła.